Aron Czechowicz urodził się w 1904 roku w Warszawie. Z zawodu był kamasznikiem i kupcem, miał sklep na Solnej 20, mieszkał z rodziną przy Lesznie 63, latem 1942 r. pracował u Toebbensa. Został wywieziony do Treblinki 9 IX 1942 r., tam zginęło dwoje jego dzieci, żona [miała 32 lata] i matka, a nieco później szwagier. Uciekł z obozu po kilku tygodniach (w nocy), ukryty w stercie ubrań. Po wojnie mieszkał w Łodzi, potem wyjechał do Wenezueli.
10 sierpnia była blokada. Przyszło dwóch policjantów żydowskich, wyłamali drzwi. W schowku była moja żona z dziećmi, matka, szwagier, bratowa z trojgiem dzieci – ogółem 12 osób. Zabrali nas wszystkich na Umschlag, była 11 rano. O 6-ej była zbiórka i wgnali nas do wagonów pod gradem nahajek. Córeczka pocieszała mnie: „Tatusiu, nie martw się, będziemy razem, pojedziemy na roboty”. Jakoś udało nam się wszystkim dostać do tego samego wagonu.
W wagonie było przeszło 80 osób. Było duszno, pragnienie męczyło, wody nie dawali. O 6-ej rano zajechaliśmy do Treblinki. Każdy już miał przygotowany bagaż i trzymali dzieci za rączki. Zobaczyłem przy wysiadaniu za parkanem stosy butów, stosy ubrań. Jakieś 3-4 metry ponad parkan. Powiadam do szwagra: „Oj szwagrze, niedobrze”. Krzyk, bicie. Drzwi nam otworzyli Żydzi z niebieskimi opaskami. Na żadne zastanowienie się nie było czasu, od razu nas rozdzielili Ukraińcy i SS-mani, wśród krzyków i bicia. Mężczyznom kazali stanąć z boku, kobiety i dzieci wpędzili na podwórko, gdzie były dwa baraki. Tak błyskawicznie się to działo, że nie zdążyłem się pożegnać. […]
Minęło jakieś pół godziny. Przyszli Niemcy i zaczęli wybierać do roboty. Wybrano nas wtedy 80-ciu wśród tych kilku tysięcy mężczyzn [w tym Czechowicza i jego szwagra]. Pracowaliśmy przy sortowaniu szmat do 12-tej. O 12-tej obiad. Kuchnia była na tym podwórzu, gdzie stały baraki, dokąd zapędzili kobiety. Podskoczyłem do tego baraku. Patrzę, że żona wygląda okienkiem. Oczy miała całkiem zwariowane. „Aronku, daj trochę wody dla dzieci”. Wziąłem miskę i udało mi się zdobyć wodę ze studni. [Potem] z baraku wychodziły kobiety z dziećmi, trzymali w rękach obuwie już powiązane. Żona z dziećmi szła jedna z ostatnich. Matki nie widziałem. Podbiegłem do nich, całowałem się z nimi, choć to groziło śmiercią. Córeczka wsunęła mi do ręki złoty zegarek. „Tatusiu, masz, ratuj się choć ty”.
Później była zbiórka na tym placu, po 4-tej. Tam było tych pracujących kilkaset osób. Ustawiliśmy się piątkami. Przed nami kilku SS-manów i Ukraińców. Nagle wyskoczył chłopak szczupły, drobny, lat jakieś 18. Doskoczył do Scharführera i pchnął go nożem w serce. Ten SS-man zdążył jeszcze złapać za rewolwer, ale opuścił go na ziemię. Zrobił się hałas, tłok. Ukraińcy rzucili się na chłopca. Zaczęli bić kolbami, zamęczyli go na moich oczach. Innych dwóch też chwycili, tłukli ich głowami o ścianę, a potem kolbami. Kiedy się uciszyło trochę, było już kilku stratowanych w tłoku. Zaraz nadszedł najstarszy Hauptmann. Kazał wybrać 10-ciu. Jeden SS-man, czarny, „Lalka” ustawił tych dziesięciu twarzami do baraku i z zimną krwią strzelał im w kark, jednemu po drugim. Dziwna rzecz, że ani jeden nie miał odwagi odwrócić się i dać mu po mordzie, ale padali jak podcięte drzewa, jak te owce. Myśmy ze szwagrem stali i nic nie mówili do siebie. Tylko nasze oczy mówiły.
Potem zagnali nas na noc do baraku. Tam zmówiłem pierwszy kadisz po żonie, po dzieciach, po matce. O jedzeniu nie mogło być mowy. Położyłem się na pryczy. Wokoło bałagan, szum, płacze. Wielu tam utraciło rodziny. […] Ja służyłem w wojsku, wiem, co znaczy porządek. Pantofle pod głowę i leżę. Szwagier tego nie zrobił. Zasnęliśmy dopiero o 3-ciej. „Za co, za co oni zginęli, i na co było pracować tyle lat. Żona 32 lata; dzieci…” te myśli, te pytania nie dały usnąć. O 5–tej pobudka. Zerwaliśmy się z tego niewyspania, ganiają żeby prędko. Ja ubrałem się, szwagier nie mógł znaleźć buta. Do zbiórki kazali stanąć piątkami. Pchnąłem szwagra do drugiego rzędu, żeby tego nie zauważyli, ale on nie, uparł się stać przy mnie z tym jednym butem. Wysoki, chudy, długi nos, nieogolony. Był tam „Lalka” i inni SS-mani. Wybierali na zabicie. Jeszcze się mścili za tego wczoraj zabitego. Między innymi był tam zabity i Trastman, stolarz z Solnej, robił mi urządzenie sklepu. Szwagra i mnie pominęli. Ale kiedy już mieliśmy ruszyć, „Lalka” zauważył szwagra w tym jednym bucie, i od razu kazał mu wyjść z szeregu, zastrzelił na miejscu. Ostatnie jego spojrzenie ciągle pamiętam.
(Na podstawie: Archiwum AŻIH relacja 301/688)