Bluma Szadur (z domu Babic) urodziła się w 1923 roku, mieszkała z rodziną w Warszawie na ulicy Leszno 105. Po upadku powstania w getcie warszawskim w maju 1943 r. trafiła na Majdanek. Była także więźniarką KL Auschwitz, KL Ravesbrück, KL Neustad-Gleve. Po wojnie wyszła za mąż i wyemigrowała do Izraela. Zmarła w 2014 r.

Mój ojciec Kalman Babic, lat 48, był majstrem, przedsiębiorcą blacharskim. Stan materialny rodziny był dobry, mieszkaliśmy na Leszno 105, w mieszkaniu czteropokojowym z telefonem, żyło się wygodnie. Było nas w domu siedmioro dzieci – trzech braci i cztery siostry, oraz ósmy chłopiec adoptowany z domu sierot. W domu mówiło się po żydowsku i po polsku. […] W Warszawie mieliśmy bardzo dużą rodzinę; mama pochodziła z rodziny, w której było siedmioro dzieci, a w rodzinie ojca – jedenaścioro. Z całej tej wielkiej rodziny, która żyła w Polsce – ja jedna zostałam przy życiu.

Było to 22 lipca 1942 roku. Pamiętam: był piękny dzień. Zobaczyłam obwieszczenia na murach: Żydzi! Jedźcie na Wschód! Obiecywali, że ten kto stawi się dobrowolnie, otrzyma na drogę 3 kg chleba i 1 kg marmolady. I podali adres: Umschlagplatz. Jeszcze nikt nie wiedział, o co tu chodzi. Ale ja np. znałam naszych sąsiadów z Gęsiej 79, którzy dobrowolnie poszli dla tych 3 kg chleba. Pamiętam jak powiedzieli: „Nawet umrzeć, ale chociaż raz być sytym!”.

Pierwszego dnia akcji złapano moją siostrzyczkę Cesię, lat 12. Mama pobiegła na Umschlagplatz i tam jeszcze pozwolili jej wrócić. Powiedzieli jej: „Córki zabrać stąd nie możesz, ale jeśli chcesz to możesz z nią jechać!” A dziecko powiedziało: „Idź mamo do domu, a ja pojadę z sąsiadami i oni będą na mnie uważać. W domu są dzieci…” Istotnie dwoje w domu było od niej młodszych. Była to okropna tragedia. Opłakiwało się ją jak martwą, aczkolwiek jeszcze nie wiedziało się, dokąd oni pojechali.

I zaczęli się pojawiać się pierwsi uciekinierzy. I dosyć, że w getcie wiedziano, że wysyła się do Treblinki i że tam się tych ludzi morduje. I że nikt z nich nie pozostaje. A te wagony z chlebami wracały i dawano je po raz drugi innym ludziom.
Ojca wzięli z ulicy. Szukali wówczas jakichś fachowców i pytali go czym jest, a on powiedział, że jest blacharzem. (Wzięto go do Treblinki bądź do jakiegoś innego obozu).

Moi rodzice bardzo się kochali. Byli trzydzieści lat po ślubie, ale kochali się jak para zakochanych osiemnastolatków. Mama bez ojca nie mogła w ogóle istnieć. Pamiętam, że kiedy nie wrócił – w ogóle zaniemówiła, kręciła się jak jakiś cień, już jej nic nie obchodziło, godzinami leżała twarzą do ściany i płakała.

W kilka dni od chwili zabrania ojca zabrali i mamę, Sarę, lat 47. Mój 14-letni brat Moniek był blisko niej. Wsadzili ją do konnego tramwaju – sąsiedzi opowiadali, że mój brat biegł za wozem i wołał: ja bez mamy nie chcę żyć! I on poszedł razem z nią…. Zastałam w domu tylko dwoje najmłodszych dzieci: Heniusia i Rózię. Działo się to wszystko w lipcu albo na początku sierpnia 1942 roku.

Dzieci w getcie już nie było. Każde dziecko miało rozum starca. [Dzieci] bardzo się kochały i kiedy spały w jednym łóżeczku, trzymały się za ręce. Heniuś miał 10 lat, a Rózia 8, i słyszałam jak nocami mówił jej: „Nie płacz, będzie dobrze, wrócimy po wojnie wszyscy razem i tatuś i mamusia. I nie płacz, bo jak Bluma usłyszy że płaczesz, to jej będzie ciężko. I tak jest jej ciężko.”

[Ponieważ Bluma zachorowała, dwoje najmłodszych dzieci zostało oddanych na początku stycznia 1943 do Domu Sierot na ul. Zamenhofa.] Dnia 18 stycznia w nocy [1943] zamknięto getto i rano nie można było już wyjść. Akcja! Byłam jak obłąkana. Chciałam iść do dzieci. Kto żył w getcie, ten wiedział, że przede wszystkim pójdą dzieci. Zrozumiałam, że zrobiłam największy błąd oddając je. Rano załadowali je na wagony i poszły do Treblinki.

(Na podstawie: Archiwum Yad Vashem, relacja AYV O.3.3677)